Witajcie dziewczyny!
Dzisiaj chciałabym się z Wami podzielić ostatnio krążącym mi po głowie dylematem dotyczącym moich włosów... Chodzi mianowicie o ich kolor. Być może nie wszystkie z Was wiedzą, ale od jakiegoś czasu farbuję włosy, próbując uzyskać kolor, który najbardziej będzie do mnie pasował, ale może od początku ;).
Jako mała dziewczynka miałam bardzo jaśniutkie włoski, które z wiekiem ściemniały i ustabilizowały kolor w odcieniu średniego brązu...
Tutaj na zdjęciach z wakacji 2008 na Rodos (3 miesiące spędzone na pracy i zabawie - polecam <3), moje naturalne mysie kudły ;).
Pierwsza zmiana koloru na jaką się zdecydowałam, była przejściem do włosów ciemnych - i tym sposobem zostałam brunetką. Czułam się w tym kolorze fantastycznie, chodziłam z ciemnymi włosami przez ponad 2 lata...
... ale kobieta zmienną jest - postanowiłam coś z włosami zrobić ;). Chęć ta zbiegła się z moją fascynacją zespołem Florence+The Machine i ich wokalistką Florence Welch oraz kilkoma innymi rudowłosymi paniami, a zatem po ściągnięciu ciemnej farby z moich włosów, fryzjerka położyła mi na głowę taką oto marcheweczkę. Niestety w toku kolejnych farbowań, które wykonywałam w domu sama, doszło do mini-katastrofy - źle wybrałam farbę i po wysuszeniu moim oczom ukazało się oberżynowo-wiśniowe fuj fuj, które nijak naturalnie nie wyglądało - nie mogłam na siebie patrzeć :(.
W obliczu tej włosowej tragedii, postanowiłam zostać blondynką i rozpoczęłam tym samym najtrudniejszy okres w życiu moich włosów - schodzenie z czerwieni... W tym miejscu chciałabym wszystkie Was przestrzec przed odcieniami czerwieni na włosach - jeżeli nie jesteście w 100% przekonane do takiego koloru - nie róbcie tego, bo powrót do jakiegokolwiek innego naturalnego odcienia to istny koszmar dla włosów (i portfela).
W każdym razie po roku schodzenia z oberżyno-wiśni, moje włosy są powiedzmy w odcieniu blondu, jednakowoż nadal nie takim jaki bym sobie wymarzyła... Niestety wpadają w karmelowo-żółte tony, a warstwy włosów u dołu głowy nadal wykazują przebłyski rudości. Próbowałam z tym walczyć już wieloma sposobami - fioletowymi szamponami, szamponami przeciwłupieżowymi, żeby wypłukać kolor, płukankami, srebrzykami i czymkolwiek co mi wpadło w ręce - efekty marne, ewentualnie lekko błękitna poświata na co niektórych pasemkach, ale złoto-rudość została...
I w tym miejscu pojawia się dylemat zmęczonej walką z włosami dziewczyny - czy wrócić do włosów ciemnych, w których czułam się fantastycznie, czy zostać przy blondzie, do którego tak żmudnie dochodziłam i próbować nadal coś z nim zrobić? Wiem, że na pewno włosów nie chcę już rozjaśniać ani traktować inwazyjnie, bo są suche jak wiór i bardzo łamliwe - poniosłam konsekwencje ściągania tych rudości :(. Aby choć trochę poprawić ich kondycję nawilżam je na różne sposoby - olejami, odżywkami, płukankami ziołowymi, siemieniem lnianym, ale to pomaga na krótką metę - są ewidentnie zniszczone i przesuszone :(.
Mój wymarzony kolor, jaki chciałabym sobie teraz zafundować to mniej więcej coś takiego jak w propozycjach poniżej:
I w tym momencie kochane - pytam Was o zdanie i radę...
Wrócić do ciemnych włosów czy pozostać przy blondzie?