Na życzenie Brain For Sale - dzisiaj będzie miło, przyjemnie i kolorowo, żadnych zmarszczek, siwych włosów, łysienia, plam starczych i w ogóle nic na temat faktu, że czas niestety zapitala tylko do przodu i ani mu się śni nas oszczędzić :). Wracamy do cieszenia oczek kolorowymi wynalazkami z fabryk Sleeka, a mianowicie - farbkami do ust Sleek Pout Paint w kolorach Milkshake i Peachy Keen.
Testery farbek otrzymałam od drogerii internetowej Minti Shop - znajdziecie je w ich ofercie - tutaj.
PLUSY:
- przyjemny zapach - owocowy
- mocno nasycone kolory
- świetne krycie
- opakowanie z wydłużonym dzióbkiem i małym otworkiem - higieniczne i wygodne
- kolory można łączyć i otrzymywać nowe warianty kolorystyczne
- szalenie wydajne! - wystarczy maleńka kropelka
- cena - około 26zł, przy takiej wydajności bardzo korzystna
- super trwałość - kiedy już "zastygną" na ustach
- nie podkreślają suchych skórek
- łatwo uzyskać efekt gradientu, "ombre" na ustach
- nie wysuszają nadmiernie ust
- nie kleją się
MINUSY:- żeby poznać ich możliwości warto zakupić co najmniej dwa kolory
- do aplikacji niezbędny jest pędzelek - konieczna precyzja
- zanim "zastygną" na ustach łatwo je rozmazać, mogą też "wylać się" poza kontur ust
- nie nawilżają ust, po dłuższym czasie mogą odrobinkę wysuszać, ale nie miałam z tym większego problemu
OCENA OGÓLNA:
5+/6
Jestem zauroczona tym wynalazkiem! Dlaczego nie szóstka? Zostawiam taki mały margines dla produktu tego typu, który może dodatkowo działałby nawilżająco (hmm... może kiedyś się szarpnę na OCC Lip Tar - amerykański pierwowzór farbek), ale skłamałabym mówiąc, że miałam po tych farbkach suchara na ustach - co to, to nie. Po prostu nie było działania nawilżającego, ale też nie wysuszyły mnie jakoś strasznie - zwykłe pomadki potrafiły zrobić to znacznie skuteczniej, ku mojemu ubolewaniu :/. Oczywiście można zabezpieczyć usta balsamem i wtedy problem już całkowicie znika :). Farbki mają przyjemny zapach - cytrynowe landrynki? Coś w tym stylu. Jednak tym, co szczególnie wyróżnia ten produkt jest super krycie, mocne napigmentowanie, niesamowita wydajność i możliwość łączenia kolorów. Zwłaszcza to ostatnie uważam za świetną właściwość - poniżej widzicie przykładowe połączenie mniej więcej równych proporcji obu kolorów - wychodzi coś zupełnie nowego! Ponadto za pomocą farbki możemy uzyskać dwojaki rodzaj wykończenia - matowe - jeżeli delikatnie odciśniemy usta w chusteczkę pozostanie na nich tylko pigment (w tym przypadku farbki działają bardziej wysuszająco - nie ma tej wilgotnej, ochronnej warstwy) lub naturalny połysk - może nie taki jak po błyszczyku, ale jak po balsamie do ust na przykład. Farbki są naprawdę bardzo trwałe, mogą nawet sprawiać problem ze zmyciem się z ust, :). Jedzenie i picie co prawda wpływa na ich stan na ustach, jednak nie rujnuje makijażu tak drastycznie, żeby zmuszać nas do sprintu do łazienki - pigmentacja pozostaje. Dodatkowo bez problemu współpracują z błyszczykami czy balsamami. Myślę, że pozostałe cechy tego produktu wystarczająco wyczerpująco opisałam w plusach i minusach i nie ma co się dalej rozwodzić - przechodzimy do konkretów :).
Kilka słów o kolorach, które posiadam:
Peachy Keen - u mnie niestety nie prezentowała się najlepiej, ale generalnie pomarańcz to po prostu nie mój kolor, zwłaszcza teraz, kiedy już zbladłam po lecie doszczętnie - wyglądam jakbym była ciężko chora... Myślę, że fajnie się będzie prezentował przy skórze chociaż lekko muśniętej słońcem (akurat zaczynam testy kosmetyków brązujących, więc kto wie :)). Odkryłam jednak, że kiedy wklepuję odrobinę w usta, sprawia, że przybierają delikatny, brzoskwiniowy odcień, który bardzo mi się podoba!
Milkshake - ten kolor zdecydowanie lepiej się na mnie prezentował - po prostu naturalniej :). Świetnie wygląda do bardzo prostego makijażu oczu - czarna kreska w stylu pin-up girl + różowe usta :D. Podobnie jak przy Peachy Keen - przy wklepywaniu w usta odrobinki produktu, daje bardzo ładny i naturalny "zaróżowiony" efekt :).
Mix - czyli pół na pół - Peachy Keen i Milkshake - moja ulubiona wersja - taki odcień najbardziej przypadł mi do gustu - jest kompromisem pomiędzy pomarańczem, który na mnie wygląda średnio, a intensywnym różem, który może zbytnio rzucać się w oczy, by wykorzystać go przy niektórych okazjach ;).
Czas na swatche!
A tak wyglądała moja łapka po mieszaniu kolorów :D.
Farbki Sleeka uważam przede wszystkim za kosmetyk ciekawy i warty uwagi. Nie jest to coś bez czego absolutnie bym się nie obyła, ale fajnie się sprawdza w swojej roli, a mam zamiar nawet obadać jak się spisuje Milkshake jako róż do policzków :D. Uważam, że jest to produkt, na który naprawdę warto zwrócić uwagę, a nie tylko chwilowa moda - jaką dla mnie jest na przykład wysyp pseudo-BB-kremów czy mazaki do ust... Na tą chwilę - po testach, jestem pewna jednego - chciałabym mieć jeszcze przynajmniej dwa kolory tych cudaków ;). Mój wybór to Minx (przybrudzony róż) oraz Cloud 9 - biały pigment służący do rozjaśniania pozostałych odcieni :). Nie mogę się doczekać tego mieszania i tworzenia nowych wariantów kolorystycznych!