Pisałam już niezliczoną ilość razy na blogu, że moja cera ma tendencję do błyszczenia się, nie jest zatem niczym dziwnym, że pudry matujące testuję z niesłabnącą pasją odkąd tylko zaczęłam się w ogóle malować. Tym razem do mojej kolekcji kosmetyków The Balm dołączył - za sprawą Cocolita.pl, puder matujący Sexy Mama i dzisiaj zdam Wam relację z tego jak się spisał :).
Przetestowałam już w swoim życiu naprawdę niebagatelną liczbę pudrów matujących - zarówno w kamieniu jak i sypkich. Właściwie testowałam wszystko co wpadało mi w ręce i miało na opakowaniu napis "mat" ;). Aktualnie planuję intensywnie zakup niezmydlalnej frakcji oleju sojowego z ecospa, który jakiś czas temu polecała - właśnie do walki z błyszczeniem - Alina Rose (jej post znajdziecie tutaj), ale niestety za każdym razem gdy sobie o niej przypominam to okazuje się, że akurat nie mają jej na stanie - buu!
W każdym razie pudry matujące to moi przyjaciele w potrzebie i miałam nadzieję, że propozycja The Balm do nich dołączy, a być może znajdzie się nawet w gronie ulubionych. Czy tak się stało? Trochę tak i trochę nie, bo produkt ma swoje bardzo duże plusy, ale nie uchronił się od wad.
Opakowanie tego produktu - jak przystało na The Balm - jest po prostu przecudne - pin-upowe, przesłodkie pudełeczko z tektury z dodatkową osłonką, by produkt przypadkiem się nie otwierał, ponieważ zamyka się delikatnie na magnesik. Pudełeczko zaopatrzone w małe lusterko, zawiera 7,08g produktu.
Sam puder jest produktem transparentnym, dzięki czemu raczej w niewielkim stopniu wpływa na kolor podkładu. Matuje naprawdę bardzo skutecznie i na całkiem przyzwoite kilka godzin, jednak kiedy moja skóra akurat przeżywa apogeum świecenia to tak czy siak błyszczę się już po 2 godzinach - moja cera po prostu ma takie dni i już (zauważyłam pewien związek z cyklem miesięcznym).
Sexy Mama jest pudrem, który zdecydowanie należy nakładać tylko i wyłącznie dużym pędzlem. Oczywiście nikt Wam ręki nie urwie jeśli użyjecie puszku/gąbeczki, ale możecie tego pożałować, produkt ten bowiem, gdy nakładamy go gąbeczką do pudru "nawarstwia" się na twarzy tworząc z wydzielonym przez skórę sebum nieestetyczny "cement" - po kilku "poprawkach" np. na imprezie, fundujemy sobie niezłą wielowarstwową elewację - dosłownie kielnia w dłoń i do dzieła ;). Z tym pudrem należy postępować więc delikatnie i oszczędnie, a wszystko będzie dobrze, jednak do tzw. "przypudrowania noska" u mnie akurat nadaje się średnio. Zdecydowanie lepiej sobie radzi gdy moja skóra ma "lepsze" dni i nie tłuści się wściekle, ale to przecież w tych gorszych szczególnie zależy mi na matowieniu, więc moje pudrowe potrzeby pozostają nadal nie do końca zaspokojone.
Ogólnie jestem z "seksownej mamuśki" zadowolona, jednak musiałam nauczyć się pracować z nią i przede wszystkim - nie przesadzać z ilością. Na szczyt mojej pudrowej piramidy nie dotarła - plasuje się gdzieś w "górnych strefach stanów średnich" ;). Jest produktem dość wydajnym (ogólnie pudry prasowane "wykańczam" wolniej niż sypkie) współpracuję z nią sobie już ponad 2 miesiące - prawie codziennie i ubytku nie widać, a początkowo - niestety - nie żałowałam jej sobie ;).
Wobec wszystkich "za i przeciw" jej cenę na Cocolita.pl, a mianowicie 59,90zł uznaję za dość wysoką - produkty The Balm ogólnie są droższe od średniej półki drogeryjnej, w której zazwyczaj buszuję w poszukiwaniu pudrów. Czy kupiłabym ten puder znając jego wady - ciężko mi powiedzieć, bo mat i ujednolicenie cery, które zapewnia Sexy Mama bardzo mi odpowiadają, jednak nie radzi sobie ona do końca z błyszczeniem, gdy moja skóra postanawia zafundować mi lampę na twarzy oraz lubi się nawarstwiać, gdy przesadzę z ilością. Myślę, że w przypadku tego pudru polowałabym na promocje, które na Cocolita.pl pojawiają się często, bo cena regularna trochę jednak odstrasza.
Podsumowując - Sexy Mama nie będzie raczej produktem, do którego wrócę - po pierwsze dlatego, że nie do końca spełniła moje oczekiwania, a po drugie - bo testowanie pudrów matujących to moje małe poszukiwanie Świętego Graala, który odpowie na wszystkie potrzeby mojej kapryśnej skóry nawet w jej najgorszych momentach. Ciekawe czy taki znajdę... A może Wy mi coś podrzucicie? :)
Opakowanie wygląda cudownie ;D
OdpowiedzUsuńfrakcja sojowa jest doskonała na błyszczenie. Można ją kupić na innych stronach, np naturalissa, chyba jest też na biochemii urody, uzywam jej od dwóch lay i nigdy nie miałam problemu z dostepnością. Kupuję zawsze na naturalissie
OdpowiedzUsuńPrzekonałaś mnie - właśnie złożyłam zamówienie :D
UsuńJa z Mac-a przerzuciłam się na Bell 2Skin dla mnie ideał :)
OdpowiedzUsuńSpróbuję go w takim razie skoro polecasz :)
UsuńWygląda naprawdę kusząco! :)
OdpowiedzUsuńWygląda ślicznie i te opakowanie ;) może się zaoaptrzyć;)
OdpowiedzUsuńOpakowanie boskie, ale taniej wyjdą bibułki matujące, jeśli nie do końca się sprawdza :)
OdpowiedzUsuńSzkoda, że nakładany gąbęczką tworzy tzw. cement na twarzy...
OdpowiedzUsuńNo niestety u mnie tak się dzieje dość, często z pudrami - szczególnie prasowanymi.
UsuńOpakowanie za to ma piękne :)
OdpowiedzUsuńUwielbiam opakowania produktów tej firmy :)
OdpowiedzUsuńLubię kosmetyki tej marki ( prócz korektorów ) :)
OdpowiedzUsuńJa akurat mam problem zupełnie odwrotny. Moja cera nawet po użyciu tak mocno tłustych kremów jak Nivea czy Bambino już po kilku godzinach jest naciągnięta i łatwo pęka. Ale zanim jeszcze zaczęłam brać leki i zanim moja cera wyschła na wiórki, stosowałam do matowania zwykły puder dla dzieci/talk. Jest bezbarwny, doskonale chłonie i matowi skórę. Dodatkowo nadaje naturalny i lekki wygląd skórze. Działa zupełnie inaczej niż typowe ciężkie pudry, po których czoło świeci się po godzinie, dodatkowo, wystarczy machniecie pędzlem w ciągu dnia i makijaż wygląda jak świeży :). Moim zdaniem jest numerem jeden i kiedy muszę zmatowić twarz przed wyjściem po użyciu mocno tłustego kremu, to stawiam na puder dla dzieci :D.
OdpowiedzUsuń